Zapomniałam Wam napisać, że już drugiego popołudnia mogłam
się przekonać o tym jak ułomna jest moja znajomość języka angielskiego. W
deszczowe popołudnie wybrałyśmy się do galerii handlowej na babskie zakupy.
Kiedy zgłodniałyśmy zajrzałyśmy do jednej ze znanych sieci fastfoodowej.
Postanowiłam zamówić „King of the Day” czyli cheeseburgera. No i wtedy chłopiec
(!) za kasą zapytał się mnie czy chcę „meal”. A ja… doznałam totalnej amnezji.
Pytanie mnie zabiło! W mojej głowie zrobił się totalny chaos „meal, co to jest
meal? Rany, przecież to danie! Ale jak to danie?” Sprzedawca też nie mógł pojąć
dlaczego nie rozumiem tego słowa. To trwało chyba z 5 minut i nagle mnie
olśniło! Meal – zestaw! Tak oczywiście – poproszę cheeseburgera z frytkami i
colą. Nie będę wspominać jakie to było sztuczne i ohydne, bo byłam szczęśliwa,
że się dogadałam. Chociaż z drugiej strony dostrzegłam jak bardzo brakuje mi
praktyki i obycia z językiem. I co z tego, że znam gramatykę i słówka, skoro
mam blokadę przed mówieniem? Będę jeszcze o tym pisać, bo miałam kilka takich
przygód, ale jak tu się posługiwać angielskim, skoro wszędzie wokół słychać
język polski? :)
A wracając do mojej opowieści... po spotkaniu ze znajomym, które troszkę się przeciągnęło – rano obudziło nas
piękne słońce! Nareszcie! Błękitne niebo i rześkie powietrze skutecznie
wyciągnęło nas na spacer nad kanałem. I nie tylko nas. W sobotnie przedpołudnie
park zaludnił się od piknikowiczów, a ścieżki rowerowe prawie się zakorkowały :)
Ja oczywiście na spacer zabrałam mój aparat, bo widoki
naprawdę były godne utrwalenia. A nie ma lepszej pamiątki z podróży niż… własnoręcznie
zrobione zdjęcia.
Nie mogło też zabraknąć łabędzi czy schowanego w gęstych
zaroślach ptaka – nawet nie wiem jak się nazywa, widziałam go pierwszy raz.
Strasznie się mościł w tych gałęziach, nie chciałam go wypłoszyć i tu pomógł mi
obiektyw. Z bezpiecznej odległości
mogłam sfotografować ptaszynę nie burząc jej spokoju.
Po południu pogoda nadal dopisywała. Zrobiło się bardzo
ciepło. Przyszła więc pora na wizytę w Camden i pierwszą przejażdżkę „double –
decker’em”. Oczywiście na drugim pokładzie. Oczywiście musiałam usiąść przy
przedniej szybie, żeby wszystko dokładnie widzieć. :) I tak mi się to spodobało, że
później już zawsze wdrapywałam się na drugi pokład.
Ruch lewostronny nadal stanowi dla mnie zagadkę nie do
ogarnięcia. I tak jak już się zorientowałam w kierunkach jazdy poszczególnych
autobusów i wsiadania na właściwych przystankach (czyt. w dobrą stronę), tak
dojazd do skrzyżowania czy ronda powodował u mnie niepokojące dreszcze. Za
każdym razem miałam wrażenie, że za chwilę albo my na coś najedziemy, albo ktoś
w nas wjedzie. Oczywiście moje obawy
były całkowicie bezpodstawne, bo w przeciwieństwie do mnie dla reszty
użytkowników dróg zasady ruchu drogowego są bardzo klarowne :) A tak to wygląda z górnego pokładu autobusu.
No ale dojechaliśmy do Camden Town. Ile ja się nasłuchałam o
tej dzielnicy! Odkąd zaczęłam się interesować muzyką, gdzieś tam zawsze przy
okazji brytyjskich zespołów pojawiała się ta nazwa. W końcu to dzielnica alternatywnej
sceny muzycznej i sławnych bazarów. Camden Market, Stables Market, Camden
Village Market… oj może się w głowie zakręcić. I czuć ten niszowy klimat… W
Camden urodzili się Slash, Rod Steward, Dusty Springfield. Tutaj mieszkała Amy
Winehouse.
Na bazarach można znaleźć dosłownie wszystko – od pamiątek
brytyjskich, przez koszulki, muzyczne gadżety, niepowtarzalne ubrania, zabawki,
orientalne bibeloty aż po dziesiątki knajpek z jedzeniem z całego świata.
Zewsząd dobiega muzyka – rockowa miesza się z hinduską. Przechadzając się
między stoiskami traci się poczucie czasu i rzeczywistości. Nie sposób się
oderwać od tego „świata”. Człowiek wrasta w otoczenie i chce się z nim
integrować. Tak to przynajmniej zadziałało w moim przypadku. Mogłabym tam
spędzić cały dzień i jeszcze byłoby mi mało.
W Camden Town rozpoczęłam poszukiwanie koszulki z zespołem Queen.
Niestety, albo za licho szukałam, albo po prostu nie było. O tym czy w końcu
udało mi się ją kupić dowiecie się z kolejnych części mojej relacji.
A tymczasem zapraszam do obejrzenie zdjęć z Camden Town, bo
żadne słowa nie opiszą tego jak wspaniałe
jest to miejsce. A ja już wiem, że muszę tam wrócić… choćby tylko po to
by jeszcze raz poczuć klimat tego miejsca.
A w następnej części: góra z górą się nie zejdzie, ale bloger
z blogerem zawsze, Soho w ekspresowym tempie, pierwszy look na Freddie’go i
relaks u Królowej :)
Zapraszam!
PRZECUDNE zdjęcia. Zazdrościmy podróży, bo w Londynie jeszcze nie byliśmy. Liczymy na to, że kiedyś się uda... ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy!
PS. Zapraszamy też na KONKURS u nas! :)
dziękuję :) A Londyn polecam - wspaniałe miasto! Ja z kolei podziwiam Wasze relacje z pobytu w Amsterdamie - też bym chciała tam zawitać :)
Usuń