piątek, 16 sierpnia 2013

Co zobaczyć w Londynie, czyli lubię sobie zabłądzić...



Nadszedł w końcu ten dzień.  Dzień mojej samotnej (może raczej samodzielnej) wycieczki po Londynie.  Stresujący moment. Wielkie miasto, obcy ludzie, kiepska znajomość języka i ja… z aparatem w torbie i planem miasta w ręku. A ponieważ raczej do strachliwych nie należę, a ciekawość nowych miejsc jest silniejsza od niepewności, takim to właśnie sposobem o godzinie 10 z minutami wsiadłam w „double – deckera” jadącego w kierunku Oxford Circus.
Na Oxford Street wysiadka, bo … remont ulicy i dalej autobus nie pojedzie. Doszłam więc do Langham Place i ruszyłam w stronę Regent’s Park (chociaż tak do końca nie bardzo wiedziałam gdzie jestem). Minęłam piękny All Souls Church (kościół Wszystkich Świętych). 


 Tuż za nim zauważyłam siedzibę BBC  (Broadcasting House). A naprzeciwko The Langham Hotel, który swoimi kształtami i ogromem od razu rzuca się w oczy.


Idąc dalej  bardzo elegancką Portland Place doszłam do Park Crescent.  Piękne budynki są charakterystyczne dla tej zamożnej okolicy dzielnicy Marylebone. 


Zapędziłam się do samego Regent’s Parku ale stwierdziłam, że może kiedyś poświęcę na to miejsce więcej czasu – bo w 15 minut nie dam rady wszystkiego obejrzeć. Zdążyłam jednak zauważyć miły polski akcent – plakat promujący wystawę polskiego malarza Mariusza Kaldowskiego.


Z parku wyszłam na ulicę i … straciłam orientację pierwszy raz.  A ponieważ nie mogłam nigdzie dopatrzeć się nazwy ulicy poszłam intuicyjnie za czubkiem nosa. Z mapy wynikało, że powinnam być na Marylebone Road, ale… jakoś mi się tak wąsko wydawało. Nic dziwnego, bo wchodząc do parku okazało się, że przeszłam jedną ulicę. Trudno – mój nos jednak dobrze podpowiedział mi kierunek, bo po dłuższej chwili znalazłam się na skrzyżowaniu z Baker Street i zobaczyłam Muzeum Sherlocka Holmesa. Przez przypadek dobrze trafiłam. Niestety nie weszłam tam bo kolejka oczekujących była strasznie długa, a ja martwiłam się, że zbyt wiele mam do obejrzenia by tracić czas na „ogonki”. Czyli kolejne miejsce do ponownego odwiedzenia.



Idąc w dół Baker Street chciałam dotrzeć do Oxford Street, ale okazało się, że całe skrzyżowanie jest zatarasowane przez tłum rozentuzjazmowanych kibiców Bayern Monachium, który dzień wcześniej na londyńskim Wembley zdobył puchar Ligi Mistrzów. Jak świętowali możecie zobaczyć - a raczej posłuchać tutaj:





Niestety – musiałam zmienić kierunek marszu i okazało się, że jestem na Marylebone Road. A więc to tu będzie Muzeum Madame Tussauds. 

I znowu dziki tłum przed wejściem zniweczył moje ambitne plany zwiedzenia muzeum. 





Po drodze minęłam także Królewską Akademię Muzyczną i skręciłam w pierwszą większą ulicę – bo tłumy kibiców zaczęły napierać z każdej strony. Okazało się, że jestem na Marylebone High Street.



 Patrząc na mapę powinnam nią dotrzeć do Oxford Street, ale… znowu się zgubiłam, bo skręciłam w jakąś boczna uliczkę, która nie miała końca. Pokręciłam się trochę próbując jakoś ogarnąć mapę i uliczkę bez nazwy . W końcu się zapytałam przechodniów o Oxford Street i okazało się, ze jestem już bardzo blisko. Uff, co za radość!
Idąc Oxford Street i podziwiając sklepowe wystawy doszłam do Regent Street, która doprowadziła mnie do chyba najczęściej fotografowanego przez turystów placu – Piccadilly Circus. Amorek i owalny budynek z reklamami  - ten widok znają chyba wszyscy. 





Cyknęłam kilka fotek tak na pamiątkę i ruszyłam dalej Regent Street i Waterloo aż do kolumny  Duke of York (to chyba książę Fryderyk). Tam musiałam chwilkę odpocząć na schodach i zjeść pysznego loda.

Potem ruszyłam The Mall wprost do Pałacu Buckingham. To chyba jedno z najbardziej strzeżonych miejsc jakie do tej pory miałam okazję widzieć. Helikoptery, ochroniarze, policja. Niby dyskretnie, ale wszędzie ich widać. 



Pałac jak to pałac. Z zewnątrz taki sobie, widziałam już ładniejsze. Pewnie w środku prezentuje się o wiele bardziej interesująco, no ale takie widoki to już nie dla mnie są przeznaczone.  Pokręciłam się trochę po parku i znalazłam Stable Yard Road, gdzie charakterystyczni gwardziści królewscy stoją nieruchomo strzegąc wejścia do St. James’s Palace. To niesamowite, że można wytrzymać tyle czasu w tej samej pozycji, nie zwracając uwagi na otoczenie. Pełen szacunek dla chłopaków.
Wróciłam do The Green Park i stanęłam pod drogowskazem – 9 minut do Hyde Parku. Iść tam czy podążać za swoim nosem? Wybrałam nos. Tym bardziej, że w kierunku który wybrał mój nos w oddali widać było wieżę Parlamentu i London Eye. Zerknęłam jeszcze na piękne pałacowe ogrody i przez pałacową bramę poszłam za nosem wprost do Victoria Street. 



I tam… znowu się zgubiłam. Okazało się, że rozkopany jest cały fragment ulicy i trzeba to jakoś ominąć oczywiście krążąc po bocznych uliczkach. No i udało się – wyszłam wprost na Westminster Cathedral. Nie znałam jej wcześniej, pierwsza myśl – to było oczywiście skojarzenie ze słynnym opactwem, ale jakoś mi tak wizualnie nie pasowało.  Podeszłam bliżej i okazało się, że to zupełnie dwie różne świątynie - Westminster Cathedral to kościół rzymskokatolicki. 



Ucieszyłam się, bo jedną z atrakcji była możliwość wjechania na wieżę kościoła. A ja nie odpuszczam sobie okazji do fotografowania „z góry”. Ta przyjemność kosztuje 5 funtów. Ale miło było popatrzeć, choć myślałam, że mnie stamtąd wywieje :)
Na tym zdjęciu widać w oddali nieczynną już elektrownię Baterrsea.




Victoria Street to długa ulica… Moje stópki już się powoli zaczynały buntować. A tu po drodze żadnej ławki, ani nawet małego murku, żeby odpocząć. Ale za to prezentuje się naprawdę bogato!




I nagle jak przez mgłę zobaczyłam Big Bena! Od razu dostałam wiatru w skrzydła i prawie biegiem ruszyłam wprost do niego. 


 Nagle za zakrętem musiałam przyhamować, bo ujrzałam przepięknej urody katedrę Westminster Abbey. Aż przysiadłam z wrażenia. 



Na szczęście obok dojrzałam budkę w wodą i ciastkami, więc racząc się mineralką not carbonated i przepysznym blondie siadłam pod drzewem kontemplując widoki tak łaskawe dla moich estetycznych odczuć. 


Odrobinę zrelaksowana poszłam w stronę Parlamentu, który już wyłaniał się w całej swej okazałości. Jednak Westminster Abbey nie pozwoli turyście tak szybko od siebie odejść. Jest tak piękna, że aż zapiera dech w piersiach. A przy tym trochę mroczna i straszna…  Nic więc dziwnego, że jest oblegana (dosłownie i w przenośni przez tłumy). 


Oderwałam się w końcu od kamieni by znowu zachwycić się budynkiem Parlamentu. W promieniach słońca wydawał się mienić niczym złoto! Z jednej strony wieża z Big Benem (oficjalnie od 2012 roku nosi nazwę „The Elizabeth Tower”), z drugiej The Victoria Tower.  Budynek jest tak dostojny, że idealnie nadaje się na siedzibę rządu. Naprawdę zrobił na mnie wielkie wrażenie.




Przechodząc obok Big Bena wchodzimy na Westminster Bridge, z którego po lewej stronie mamy wspaniały widok na London Eye. Z prawej natomiast można podziwiać ogrom Parlamentu, który zdaje się wyrastać prosto z wody.




Kiedy przeszłam przez most skierowałam się w stronę London Eye z zamiarem pójścia aż do Tower Bridge, ale … technika pokrzyżowała moje plany, bo … wysiadł mi akumulator w aparacie (a nie miałam zapasowego). I takim to sposobem moje ostatnie zdjęcie tego dnia wygląda tak:


Usiadłam więc nad Tamizą i patrząc na promienie popołudniowego słońca igrające w wodzie odpoczywałam. To nic, że wszędzie otaczały mnie tłumy, to nic, że nie zobaczyłam wszystkiego co chciałam zobaczyć, to nic, że wysiadły mi baterie. Najważniejsze, że byłam tu. W Londynie. Widziałam na własne oczy to o czym piszą w książkach, oddychałam londyńskim powietrzem, mogłam poczuć na twarzy krople rozpryskującej się o brzeg Tamizy. To jest cudowne uczucie, gdy małe marzenia stają się tak realne…
W końcu musiałam wrócić do rzeczywistości bo zaczęło się robić późno, a ja chyba zgłodniałam. Wracając wstąpiłam do jakiejś knajpki na Fish & Chips ale troszkę mnie rozczarował. Chyba następnym razem muszę spróbować po prostu w jakiejś ulicznej budce.
Dowlokłam się do domu koło 21.00 – padłam ze zmęczenia, bo nie wiem ile kilometrów zrobiłam. Ale to nie jest ważne! Najważniejsze, że mogłam to wszystko zobaczyć w swoim tempie, tak jak chciałam, robiąc zdjęcia bez popędzania. A to, że kilka razy się zgubiłam? Eeee tam, lata w harcerstwie i znajomość map na coś się jednak przydała.
Zasypiałam w postanowieniu, że Tower Bridge zobaczę następnego dnia. Niestety angielska pogoda baaardzo pokrzyżowała moje plany. Ale o tym w kolejnej – ostatniej już relacji.

6 komentarzy:

  1. Super relacja :) Czytałem z czystą przyjemnością :) Mój Londyn już za 2 miesiące :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Życzę Ci samych pięknych widoków!

      Usuń
  2. Przecudne te zdjęcia... =]
    Ja bym chętnie to Muzeum Sherlocka Holmesa odwiedziła :D
    Pozdrawiam
    Sol

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) dzięki - bardzo pomagał mi mój aparacik OM-D - super sprzęt! A do Sherlocka i ja mam zamiar się wybrać następnym razem - koniecznie!

      Usuń
    2. My teraz mamy nowy, ale niespecjalnie umiemy go na razie obsługiwać... ;)

      Usuń
    3. Aparat, który pojechał ze mną do Londynu miałam zaledwie 5 dni, więc tak naprawdę uczyłam się go w praktyce - ale mnie nie zawiódł i jestem bardzo zadowolona ze zdjęć :)

      Usuń